Znowu „w szkole”

2006 04 07-09 Monika Augustyniak (138)
Podobno nie lubimy zmian, ponieważ z pozycji eksperta przenoszą nas znowu do pozycji ucznia. Na pewno jest w tym sporo prawdy. W tej chwili mam za sobą pierwsze cztery tygodnie pracy w nowym środowisku, nowej firmie, z nowymi ludźmi i czuję się trochę jak podczas podróży do Japonii, kiedy to z wielką uwagą i żywym zainteresowaniem obserwowaliśmy wszystko dookoła próbując dowiedzieć się jak najwięcej i jak najwięcej zrozumieć. Niektóre rzeczy były dla nas dość oczywiste, inne zadziwiające, a jeszcze inne kompletnie niezrozumiałe. Podobnie mam teraz. Mimo wielokrotnego przechodzenia przez różne zmiany nie mogę oprzeć się chęci ciągłego porównywania tego, co doświadczyłam dotychczas z tym, co dzieje się obecnie.

Pierwsze wrażenie to szok informacyjny. Osoby, z którymi się spotykam usiłują przekazać mi różne informacje, które same gromadziły przez miesiące i lata, w ciągu jednogodzinnego spotkania. Ponieważ jest to niemożliwe, po takim spotkaniu dostaję jeszcze sporą paczuszkę prezentacji, dokumentów, opisów procesów, polityk i metodologii. Zmagam się już z nimi samotnie, ale takie suche informacje, nie poparte żadnym doświadczeniem, przeżyciem, działaniem bardzo szybciutko ulatują. Pozostaje więc czekać na najbliższą okazję, kiedy okażą się naprawdę niezbędne i wtedy pewnie uda się je zapamiętać bez żadnego trudu.

Sprawa druga – ustalenie wzajemnych oczekiwań. Mimo procesu rekrutacyjnego wiedza na temat tego, co jest w stanie zrobić nowa osoba, jak szybko i jakiej to będzie jakości jest niewielka. Tymczasem wymagania biznesu są bardzo konkretne i nie ma tu za bardzo możliwości, aby zrobić coś próbnie. Tak więc szefowie stoją zwykle przed trudną decyzją jakie zadania przesunąć do nowej osoby, ile dać jej wsparcia. Jeżeli jest presja czasu, może okazać się, że szef będzie wolał polegać na już sprawdzonych osobach, czekając na jakąś spokojniejszą okazję, żeby wypróbować „żółtodzioba”. To jest dosyć niebezpieczne, bo może się okazać, że ktoś z zespołu wyręcza nas w tym, co my mieliśmy robić. Wtedy zamiast budować swoją wiarygodność przez pierwsze dobrze wykonane zadania siedzimy i czekamy na „okazję”, która może nie nadejść. No i grozi nam w tym momencie los  „przeszczepu, który się nie przyjął” czyli odrzucenie… kilka razy to widziałam w korporacji – nic przyjemnego. Dlatego też w takiej sytuacji lepiej ogarnąć na początku nawet więcej, niż nam się wydaje, że powinniśmy. Z czasem się to układa.

Sprawa trzecia – tempo. W dynamicznej firmie – a do takiej właśnie trafiłam – dzieje się mnóstwo rzeczy na raz. Wszyscy są bardzo, ale to bardzo zajęci i wykrojenie czasu, dla kogoś, kto właśnie się wdraża, ale produktywnie będzie w stanie dostarczyć coś dopiero za jakiś czas, nie jest łatwe. Trzeba o ten czas zabiegać, nie rezygnować, szukać ścieżek, wiedzy, informacji i jak najszybciej przygotować coś, co będzie miało wartość dodaną dla nowego szefa, dla zespołu i dla organizacji. Czasem od razu wiemy, co to ma być, czasem musimy sami pokombinować. Pomaga zmysł obserwacyjny, rozmowy z ludźmi, konsekwencja i pokazywanie perspektywy korzyści tym, którzy mają zainwestować w nas swój cenny czas.

Najważniejsze jednak jest to, że mimo porzucenia strefy komfortu na czas jakiś, odczuwam codziennie na własnej skórze, że w zmianie jest ogromna energia. Jest ciekawie, jest inaczej, jest rozwojowo, a wchodzenie w nowe role i zadania to „sposób na poszerzenie repertuaru”. Polecam. Warto „embrejsnąć” zmianę – jak usłyszałam w nowej firmie, gdzie korporacyjny slang hula na całego 😉