Wielozadaniowość a Zen

czlowiek orkiestraKiedy ostatnio robiliście kilka rzeczy na raz, albo prowadziliście kilka spraw równolegle? Pamiętacie na ile byliście efektywni? A jak się czuliście wtedy?

Profesor Clifford Nass z Uniwersytetu w Stanford prowadził już w 2010 roku badania na ten temat i wyszło mu, że wielozadaniowość to mit. Okazuje się, ża nawet młodsze pokolenia, nierozłączne już z nowinkami technologicznymi (obsługujące komputer i smartfon rozmawiając jednocześnie), nie są tak wydajne, czy dokładne w pracy, jak te osoby, które wykonują jedną czynność naraz.

No dobrze, a co jak jesteś menedżerem, kierownikiem projektu lub liderem, który wielozadaniowość ma niejako w opisie stanowiska? No cóż, okazuje się, że liderzy także działają najinteligentniej, gdy w danym momencie koncentrują się na jednym zadaniu. Decydująca dla ich wydajności będzie decyzja, czym się w danej chwili zająć, a czym nie. Z listy dziesięciu zadań, które mają przed sobą, powinni wybrać to jedno (dwa), którego efekt będzie najwięcej wart. Czasami jest tak, że rezultat takiego jednego zadania przewyższa efekty wszystkich pozostałych razem wziętych, co może przesądzić o sukcesie lub porażce na danym stanowisku. Zdyscyplinowana praca nad każdą z najważniejszych spraw po kolei pozwala osiągnąć wyniki dwa, a nawet trzy razy lepsze od wyników uzyskanych przy wielozadaniowym trybie pracy.

Tak więc historia zatoczyła koło i powróciliśmy do baaardzo starej zasady Zen, która mówi „jedna rzecz naraz”. 🙂

A co się dzieje jak tego nie stosujemy?  Odpowiem obserwacją. Ostatnio będąc na szkoleniu zauważyłam, że jeden z uczestników od razu na samym początku wyciągnął laptop, zapytał o hasło do WiFi i zapamiętale surfował po sieci, przeglądał pocztę itp. przez całe 3,5-godzinne szkolenie. Nie wiem jak mu poszło z zadaniami „komputerowymi”, natomiast ze szkolenia to chyba niewiele wyniósł – na pewno korzyści z niego nie miała grupa. Nie uczestniczył w dyskusjach, nie dzielił się opiniami, nie komentował i prawdopodobnie nie słuchał. Nie wykonał interaktywnego ćwiczenia, nawet nie zabrał materiałów. Po co przyszedł w takim razie? W sumie stracił czas na dojazd, a sprawy „komputerowe” załatwiłby pewnie szybciej bez szkoleniowego „szumu” w tle. A może jest w tym jednak jakaś metoda?